sobota, 12 listopada 2011
0x04 - t3H G@m3
Nie piszę.
Polecono mi, _zrób grę_.
Zrobić mogę, nie żeby od razu grać, ale stworzyć owszem.
I play with that. To też taka forma rozrywki.
Więc siadam i _piszę_.
I nie mam problemu, pomysły napływają.
Gra będzie... będzie ciekawa. Przynajmniej jej _tworzenie_ (dla mnie). Zabawa mam nadzieję też przednia.
Zasady? Cóż, są. Już mam je w głowie, ale jeszcze chwilę poskrywam je przed wami.
Ilość graczy? Hmm... można spojrzeć i powiedzieć jeden, dwóch, ale ilość może być dowolna. Ludzie nie dzielą się na grupy, każdy gra indywidualnie, choć może lepiej powiedzieć w _parach_.
Jest _gracz_ i _pomysł_. Potem twórcze podejście i wyobraźnia, są tacy, którzy doszukaliby się w tym głębszego sensu, psychologicznego. To może być zabawą dla nich.
Niektórzy się przy tym ubawią, choć udziału w grze nie wezmą. Choć może wezmą, na pewno nie bezpośrednio. Nie według ustalonych zasad.
Grasz? Ja _gram_ i zagrałbym jeszcze raz, wielokrotnie.
To proste. Podrzucasz _temat_ i piszesz, piszecie - kto chce! - jak ja to robię teraz.
Dla zabawy, dla konkurencji, dla czytelników.
I z zasady nie ma przegranych... no chyba, że jeszcze raz spojrzysz na tytuł.
niedziela, 26 czerwca 2011
0x03 - @bstR4cT 4bsUrD
Chyba nie. Bo jak możemy tracić coś czego nie doznaliśmy, coś czego nie poznaliśmy, co w żaden sposób nie dało nam wartości? Załóżmy na ten krótki moment, że nasz świat doznań jest taką przestrzenią 2-wymiarową i w żaden sposób nasze jej postrzeganie nie odbiega od tego co znamy dotychczas. Przerażające, prawda?
Ale tak jest! Jak postaci na obrazie tak my - ruchomi - przemieszczamy się wśród równie płaskich przedmiotów, poprzez wzgórza i doliny, nie mogąc dostrzec, nie potrafiąc nawet wyrwać się z ram tych ograniczeń.
Z zewnątrz to wygląda naprawdę strasznie. Światło słoneczne pada nie tak, jakby od złej strony, nierówno oświetlając obiekty, ludzie jak papierowe kartki uginają się pod ciężarem własnej rzeczywistości, perspektywa ginie na ograniczonej ze wszystkich stron powierzchni świata. Nic się nie zgadza, nawet Bóg wydaje się jakiś przyziemny.
Czas zupełnie przepadł, choć nadal na podstawie względnych szacunków orbitowania ciał niebieskich jesteśmy w stanie ustalić jaka jest pora dnia, to tak naprawdę nie potrafimy odróżnić 2,5 roku od 9 dni, a tych od 96 minut. Nie pomogą nam w tym ani zegary atomowe, ani superkomputery. Nic nie tracimy, ale coś nam nadal umyka.
Jaki jest cel? Po co żyjemy w niszczejącym świecie?
Dla piękna? Dla tych kilku pejzaży, widoków które wedle talentu jesteśmy możni przelać na papier?
Dla historii, które z taką zawziętością opowiadamy kolejnym pokoleniom?
A może dla hulanek i muzyki? Aby skocznie podrygiwać i wesoło śpiewać na skraju kończącego się świata?
Istna parodia! Choć równie trudno się śmiać jak i coś zrozumieć!
I następuje koniec. Wszechświat zamyka się w punkcie, w czarnym niedostrzegalnym punkcie. Robi: pyk! i przepada w niepamięć.
Pozostaje tylko ten obraz, jak skoczny błazen ze swoją rozśpiewaną gajdą.
niedziela, 15 maja 2011
0x02 - sU!c1d3Tv
Chłopak miał 18 lat, był zdrowy, czekało go długie życie po dziadku, chłopak pojętny w nowinkach świata, szczególnie technologicznych, w szkole nie miał żadnych problemów, co prawda nie zdobywał wyłącznie szóstek, ale średni wynik ocen powyżej 4 zasługiwał już na pochwałę. Był wysportowany, codziennie jeździł na rowerze, we weekendy pływał, a ostatnio rekreacyjnie zaczął jeździć konno. Nigdy go nie pchało do motorów czy samochodów, o lotach samolotowych nawet nie myślał. Nie był wybuchowy, zachowywał się nader przyjaźnie, często widywał ze znajomymi zarówno tymi z podwórka jak i szkolnych ławek.
Wszyscy byli w szoku. Rodzina, cała rodzina, matka z ojcem równie bardzo lamentowali, jego młodsza siostra niedowierzała w to, co się stało, nie potrafiła nawet do sytuacji się odnieść, znajomi z klasy i szkoły także nie mieli wiele do powiedzenia. Zaskoczenie uciszyło każdego.
Taki stan trwał przeszło tydzień. Postanowiono w końcu, po namowach babci, aby pomimo dotkliwej rany nie bandażować jej jeszcze, a postarać się jakos zaleczyć. Wezwano policję. Tak, koroner był na miejscu już wcześniej, w dzień domniemanego samobójstwa, aczkolwiek sprawę zamknął dość szybko. Rutynowa procedura, kilka zdjęć, notatki, zabezpieczenie pokoju i konfiskata (do analiz) trzech czy czterech najczęściej używanych przedmiotów martwego osiemnastolatka. Tym razem poproszono odpowiednie biuro o dokładniejsze zbadanie sprawy.
*
W mieszkaniu, jakich wiele w okolicy, panowało zamieszanie. Około dziesiątka ludzi na typowym metrażu sięgającym góra 56m^2 to zdecydowanie za dużo. Była rodzina próbująca zachowywać się zwyczajnie, milczeli jedząc obiad, wkoło nich z przeróżnym sprzętem przemieszczali się specjaliści z dochodzeniówki. Flesz raz na jakiś czas błyskał nieprzyjemnie jakby obecność panoszących się w buciorach obcych ludzi beszczeszcących pokój ich syna był niewystarczający. Z trudem przełykali kolejne kęsy, coraz mniej wierząc w zasadność babcinego pomysłu. Na dodatek kierownik całej grupy coraz śmielej wypytywał rozedrganą w żalu matkę.
- Obiecuję, jeszcze raz podejdzie a wbiję mu ten widelec... - bezsilnie klnęła w powietrze. Długo nie musiała czekać. - Dosyć! - wybuchnęła. - Proszę wyjść! Wszyscy! Zabrać ten sprzęt, ten aparat! Już niczego nie ruszać...
Ostatnie słowa ledwo wyszły jej z zaciśniętego gardła. Twarz zalały łzy, nie była w stanie wytrzymać ani minuty dłużej. Opadła na kolana i rozpłakała się zupełnie, dłonie jej drżały, ciało było bezwładne. Mąż ułożył ją na kanapie w salonie, zaraz zasnęła, jakby chciała przyśnić sobie syna, jeszcze raz go zobaczyć. Nikt jednak nie może cofnąć czasu.
*
- Dobrze, przyjedźcie. Przepraszam za ostatni wybuch... byłam...
- Rozumiem, była pani...
Nie powiedzieli sobie wiele więcej. Matka nieco spokojniejsza w stosunku do zeszłego tygodnia wydawała się sprostać trudnemu obowiązkowi odpowiedzi na przeróżne, nawet te najbardziej absurdalne pytania na temat swojego syna. Wszak musiała o nim powiedzieć jak najwięcej. W tej materii niestety ani ojciec ani ich córka nie byli zupełnie pomocni. Widać było, że ze stratą radzą sobie nieporównywalnie gorzej. Ojciec zresztą w tajemnicy przed wszystkimi wybrał się na sesję z psychologiem (czuł że to może zostać źle odebrane, a najzwyklej w świecie musiał komuś wylać swoje smutki, nie mógł przecież zrobić tego rodzinie, tylko pogłębiłby ich rozpacz).
*
Nazajutrz z samego rana grupa tak nagle wcześniej wypędzona z domu, dziś została przywitana gorącą kawą i kakaem. Już na spokojnie mogli zabrać się do swoich zajęć.
Koroner tym razem działał bardziej z wyczuciem, przede wszystkim w stosunku do rodziny, uważał na słowa i gesty, nawet wszelkie do tej pory machinalne zadania wykonywał jakby staranniej, z namaszczeniem. Maniery mówienia na głos jednak nie zahamował w sobie. Choć być może robił to celowo jako, że nie czuł się swojo w bezpośredniej rozmowie z kobietą, której dziecko odebrało sobie życie.
- W pokoju jest czysto, ubrania poukładane, biurko niemalże puste - mówił, bał się trochę zadawać pytania - tylko kubek herbaty i mysz komputerowa.
- Tak - podjęła matka - nigdy nie musiałam zajmować się synkiem. Zawsze potrafił zadbać o porządek. Zmywał, wynosił śmieci, nierzadko gdy tylko czegoś potrzebował potrafił nawet wyprać sobie ręcznie jakąś koszulę czy też spodnie, prasował...
- Chłopaki sfotografujcie blat biurka uwzględniając przedmioty i kurz. Wiecie jak, najpierw zdjęcie poglądowe potem z odciskami palców i zbliżenia - przerwał. - Czy mogę rozejrzeć się po szufladach?
- Ależ proszę. - Nie myślała zabronić, ale wyszła z pokoju. - Jeśli czegoś sobie panowie życzą, będę w kuchni.
W skład ekipy wchodzili koroner, policjant najwyższy stopniem, przy okazji najstarszy wiekiem i doświadczeniem; fotograf - chłopak dobijający trzydziestki, który widział już wiele, więc nawet widok ciepłego jeszcze wisielca nie zrobił na nim większego wrażenia; prócz nich tzw. "chemicy", dwóch specjalistów od wynajdowywania śladów niewidocznych gołym okiem - w gruncie rzeczy nieprzyjemna robota wymagająca ciągłego niańczenia reszty grupy, aby nie zacierali śladów. Do tego jeden zwykły policjant z przydziału jako aspirant, którego zadaniem było jak najmniej przeszkadzać a jak najwięcej się nauczyć. W zależności od sprawy dołączali jeszcze psycholog, balistyczni, lekarz medycyny i kryminalni. Tutaj zbędni.
- I co? Co o tym sądzicie?
- Typowe. Miał jakieś problemy ze sobą...
- Ty mi tutaj psychologa nie graj!
- Sory, sory.
- To mogło być wymuszenie. Co prawda narkotyków jeszcze nie znaleźliśmy, ale mógł się zabić za długi. Niewypłacalność.
- Za młody, za porządny.
- Tak, wręcz obsesyjnie porządny, czyścioszek. Jak długo tu jesteśmy nie znalazłem grama kurzu ni okruszka chleba.
- Nie sądzę, wydaje się, że nie miał takich rzeczy w głowie.
- Prawie nigdy się nie wydaje.
- Też racja.
Zabrali się za przeszukiwanie szuflad, półek i szafy. Niejako dostali przyzwolenie na przewalenie całego pokoju i jego zawartości to starali się nie robić niepotrzebnego bałaganu. To tak jakby niezwykle szybkim mikserem mieszać komuś w głowie, a oni doskonale rozumieli tę tragedię.
Na przetrzepanie dosłownie każdej kieszeni poświęcili kilka ładnych godzin, ale bezowocnie. Niczego podejrzanego nie znaleźli. W zasadzie to ten pokój wygląda jakby tu nikt do tej pory nie mieszkał, nikt w nim nie przebywał. Tylko ten kubek i lekko wytarta podkładka pod mysz.
- Nie ma narkotyków, nie ma broni, nawet noża...
- Nawet playboya nie ma!
- No nie ma. Tylko ten rower przybrudzony, podobno codziennie na nim jeździł z domu do szkoły i z powrotem. Książki na półce trochę krzywo ułożone i notatki wylatują spomiędzy stron. Nie wiem, co o tym myśleć.
- Nic. Szefie, nic tu nie znajdziemy. Powinniśmy zamknąć sprawę jak zrobili to poprzednio, bo tu faktycznie nie ma czego szukać. Sam wszystko widziałeś, widziałeś rodzinę, czytałeś poprzedni raport.
- Właśnie, nic tu nie znajdziemy...
- No to się zmywamy.
- Nie, nie! Tu nic nie znajdziemy, ale jest jeszcze kilka innych miejsc. Możecie pakować sprzęt.
Chciał bardzo, chciał przepytać całą rodzinę o najdrobniejsze szczegóły, ale jednocześnie bał się tych narkotycznych sugestii i podobnego chłamu, chciał tego uniknąć, nie był w stanie tej kobiecie tak oczerniać jej syna, zważywszy że sama poprosiła o to dochodzenie.
Przed wyjściem poprosił tylko o kilka numerów telefonów - do szkoły, do znajomych - zebrał także adresy. Powiedział, że przez kilka dni się tutaj nie pokażą, że w razie czegoś, gdyby cokolwiek nawet zupełnie nieistotnego jej się przypomniało, że może dzwonić o każdej porze. Tak powiedział, spokojnie bez zbędnych ekscesów.
*
W szkolnym sekretariacie nie dowiedział się zupełnie nic nowego. Znów powielanie wiadomych już informacji. Metryczkę przejrzał od góry do dołu kilkukrotnie. Wzorowy uczeń jeśli chodzi o zachowanie, ale jak to bywa raczej z przypadku niźli faktycznej nieskazitelności (w końcu coś każdy musiał w szkolnych murach odwalić). Oceny dobre, nic szczególnego, trochę powyżej i tak nie niskiej średniej klasowej.
Prawdę mówiąc pokój nauczycielski chciał ominąć, nie lubił tu chodzić za młody i teraz też miał wątpliwości. Praca jest praca, pomyślał i wszedł.
Przytrzymali go tam w zasadzie aż do fajrantu, a znów niczego się nie dowiedział. Momentami sam czuł się przepytywany przez kolejnych nauczycieli. Usłyszał różne pochlebstwa na temat chłopaka, dokładnie poznał co ciekawsze przygody związane z życiem szkolnym i jego, zobaczył kilka uronionych łez. Smutne twarze, zamyślone oczy, milczące usta.
W liceum miał jeszcze jedno miejsce do odwiedzenia - klasę chłopaka. Poprosił uprzednio wychowawcę o poświęcenie godziny lekcyjnej, ten mu odstąpił 'język polski', wiedząc że w ten sposób będą bardziej rozmowni niż na wychowawczej, którą i tak traktują jako ich czas wolny.
Miał doświadczenie. Do klasy wszedł jako ostatni, razem z nauczycielem, który go zapoznał z licealistami. Sam też przedstawił się nieco obszerniej. W planie miał niewiele mówić, był nastawiony na wysłuchanie rówieśników chłopaka, ale przede wszystkim poszukiwał osób, z którymi już w mniejszym gronie będzie mógł przeprowadzić jakąś poważniejszą rozmowę.
- Po coś żeś przyszedł! Nie gadamy z psami!
W klasie jak to w klasie. Od razu widać, kto jest największym prowokatorem, za kim pójdzie najwięcej osób, kto z kolei stoi na uboczu, nic nigdy nie mówiąc, kto za to jest wygadany, kogo samobósjtwo dotknęło najbardziej, kto jest najwrażliwszy i kogo najzwyklej dziś w szkole nie ma. Tu już nie było miejsca na pozy i udawanie. Każdy z tych chłopaków i każda z tych dziewczyn siedzieli przed nim zupełnie goli, bez masek, bez kreaowanego tak namiętnie imidżu.
- Nie tym tonem do gościa! W dodatku władzy, człowieka dbającego o między innymi twój interes!
- Haha, mój interes niech zostawi w spokoju, pedał!
- Zaraz Cię zabiorę do...!
- Spokojnie - skierował słowa do nauczyciela - może wyjdziemy na sekundę. - Wyszli z sali.
- Rozumie pan, proszę trzymać się na wodzy. Te dzieciaki są młode, nie są w stanie poradzić sobie z tą stratą, zresztą nawet dorośli, nauczyciele, którzy uczili tego chłopaka są na skraju załamania! Mało, nawet ja, który mam takie doświadczenie... no cóż nie łatwo mi przychodzi dochodzenie tej sprawy. Nie jesteśmy w stanie opanować swoich emocji, a co dopiero tej trzydziestki za drzwiami. W takich chwilach każdy radzi sobie jak tylko może, ale sam. Po prostu tak trzeba. - Skończył, wychowawca klasy, trochę odarty z tytułu nie wiedział co począć, spóścił nieco głowę. Koroner otworzył mu drzwi do sali. Weszli.
W klasie rozbrzmiała dość kłótliwa rozmowa na wiadomy temat. Chyba właśnie każdy postanowił wyrzucić z siebie nieco napięcia. Sytuacja było do tego idealna.
- Nie mów tak o nim! Nie mów o nim więcej!
- A co Ty wiesz!? Psychol i tyle! To nawet nasz emo, Bartuś, czy gej Piotrek i jego chłopak, nie zrobiliby tego, haha!
- Milcz - dziewczyna popadła w płacz.
- Właśnie, milcz! Jak możesz, nie żal Ci? Może to samo byś mówił o Agacie?!
- Od Agaty precz!
- Co, słaby punkt?! Nie odzywa się?
- Twarz rudzielcu! Boooo!
- Bo co? Dobrze wiesz, kogo kochała bardziej!
- Oż Tyyy! - I wypadł z ławki rzucając się jak zwierzę. Sparaliżowany w pierwszej chwili nauczyciel dopiero teraz próbował podjąć jakieś kroki. Powstrzymał go jednak zaraz koroner.
- Ale zaraz się pozabijają!
- Co najwyżej nosy rozbiją. Nic im nie będzie.
I faktycznie, nie zdążyli dobrze namyślić się nad sytuacją, a mocno sapiący koledzy siedzieli już na podłodze pośród plecaków i poprzewracanych ławek i krzeseł rycząc jak baby.
Reszta lekcji przebiegła w spokojniejszych warunkach, klasa była nad wymiar rozmowna, zważyszy nawet tematu. Koroner niczego nie notował, specjalnie nie zadawał pytań, na nikim się nie skupiał. Udało mu się osiągnąć ten poziom akceptacji, w którym po prostu nie zwracano na niego większej uwagi, ale też nie ignorowano.
Z tych dość rwanych rozmów nic jednak ponad ogólny rysopis samobójcy nie można było odczytać. Wszystkie wypowiedzi zdawały się potwierdzać nabyte do tej pory informacje o chłopcu.
*
Na spotkanie umówił się w godzinach wieczornych tak by spotkać w domu nieobecną ostatnio w szkole Agatę i co oczywiste, choć na nich mu mniej zależało, jej rodziców. Powoli kwitło mu w głowie, że to może być szekspirowski dramat zakochanych, aczkolwiek z racji doświadczenia szybko odpędzał takie poglądy daleko w kąt. Nie chciał po prostu samemu się uprzedzać do najłatwiejszych rozwiązań i mamić sobie nimi potem umysłu.
W domu zawitał omalże punktualnie. Taki miał nieprzyjemny nawyk, że się spóźniał. Te 5 minut jednak wystarczyło by domownicy trochę się zdenerowali, ale i ochłonęli.
Starał się być grzeczny, neutralny, ale pomimo najlepszych chęci i starań, rodzice dziewczyny siedzieli jak na szpilkach. Chciał szyderczo rzucić, że to nie wywiadówka... że tu sprawa jest poważna! Inna kwestia, że Agata miała trochę problemów z nauką, a sami rodzice nie błyszczeli inteligencją.
Postanowił ich spławić. Może było to niegrzeczne podejście, ale liczył się takt, wyczucie. Zadał kilka rutynowych pytań, rozluźnił im nieco języki, odprężyli się. Dość enigmatycznym spojrzeniem i westchnieniami przy zapisywaniu zupełnie nic nieznaczących dla niego odpowiedzi dał im pożywkę dla ich umysłów. Macie, rozwiązujcie zagadkę, myślał! A oni faktycznie, co widać było po ich zmartwionych spojrzeniach i zmarszconych czołach, że próbują w tych bezcelowych pytaniach odnaleźć jakąś prawidłowość, jakąś przyświecającą pytającemu ideę.
- No, to może teraz poszedłbym przywitać się z Agatą - zaproponował. - Jest w pokoju prawda?
- Tak, oczywiście. Proszę tędy.
- Dziękuję, trafię samemu. To tam prawda?
- Tak, tam.
Zapukał do pokoju, dziewczyna pozwoliła wejść.
- Cześć, mam nadzieję, że rodzice mówili Ci, że przyjdę?
- Tak, mówili. Jestem Agata.
- A ja Robert. Słuchaj, byłem już u twoich znajomych, rozmawialiśmy trochę, nic zobowiązującego. Wiesz, jeśli nie chcesz mnie tu to zaraz sobie pójdę.
- Nie nie, niech pan zostanie.
- Dobrze. Rozmawiałaś może od wtedy już z kimś? Z kimś z klasy?
- Nie, nie rozmawiałam.
- Rozumiem. Wiesz, że Ci wierzę, myślę też, że wprawiam Cię w zakłopotanie...
- Nie, ani trochę. Po prostu...
- No cóż, szczerze mówiąc, sam jestem lekko zdenerwowany. Wiesz, że mija drugi tydzień od kiedy nie ma Cię w szkole?
- Tak.
- Rozumiem, że nie możesz z tym nic zrobić. - Jej oczy się zmieszały. Widać że nie potrafi sobie poradzić z tym co się stało, ale to przecież zrozumiałe.
Chwilę milczeli. Koronerowi już też brakowało słów, nie wiedział jak ugryźć temat, jak trafić do dziewczyny.
- Czytasz? Widzę, że na półce masz coś z angielskiej klasyki.
Spojrzała się w kierunku półki, jednak nie zawiesiła na niej wzroku.
- Nie, mało czytam. Nawet lektury nie zawsze.
Postanowił zaryzykować, nie miał już w zanadrzu żadnych kart, postanowił więc postawić na intuicję.
- Kochałaś go?
Zaraz poderwała głowę i równie szybko schowała ją pod włosami. Zęby zaczęły zgrzytać.
- Tak, kochałam. - To 'kochałam' wydusiła z trudem, jakby przebijała jakąś długo pielęgnowaną bańkę marzeń.
- Rozmawiałaś z nim ostatnio? No wiesz, przed...
- Nie, nic... - zaciskała oczy w płaczu.
Wstała z łóżka, na którym siedzieli od początku spotkania. Podeszła do biurka i sięgnęła swój telefon komórkowy. Ścisnęła go w ręce, wyglądało to jakby trzymała jego serce, jakby przynajmniej w myślach łapała go za dłoń. Wróciła na łóżko i usiadła.
Ciągle ją obserwował, wpadł w taki stan, że dawno zapomniał kim jest i po co przyszedł. Dziewczyna tak na niego wpłynęła, że sam mógłby teraz jak na zawołanie się rozpłakać.
Przełączyła coś w telefonie i podała aparat.
- Środkowy - wymamrotała.
Spojrzał na nią i włączył 'play'.
Przez pierwsze sekundy filmu nie miał pojęcia z czym ma do czynienia. Oderwał jeszcze na chwilę wzrok od ekranu, by dostrzec, że dziewczyna już zupełnie otwarcie ryczy w rękaw bluzy.
Na filmie widniała data samobójstwa, nawet przypuszczalna godzina się zgadzała. Trwał on nie dłużej jak 2 minuty.
Dwie przeklęte, chore minuty!
Nagranie pochodzi z mieszkania chłopaka, zostało zarejestrowane kamerą internetową i wysłane automatycznie.
Na filmie dokładnie widać jak chłopak przygotowuje całą sytuację. Jest podekscytowany i uśmiechnięty. Wpisuje coś w komputerze, ustawia kamerkę, trochę bez sensu kręci się po pokoju, opowiadając jaką ma myśl, jaki świetny pomysł przyszedł mu do głowy. Przygotowuje miejsce zbrodni. Zbrodni na niewinnym niczemu chłopakowi. Chce popełnić samobójstwo i wyemitować wszystko w SuicideTV, a to jest odcinek pilotażowy.
Mówi jeszcze, że ma nadzieję, że się spodoba.
Potem się wiesza. Przychodzi ze stołeczkiem, stawia go, wchodzi. Kamera nagrywa wyłącznie jego nogi, od podłogi po uda. Słychać wiązanie sznura i jego zaciskanie. Stoliczek się przewraca, wierzga nogami, okropnie przy tym chrobocząc. Dławi się. Trwa to może z 30-35 sekund. Aż przestaje, zapada cisza i tylko te nogi bujające się po małej elipsie. I koniec, czarny obraz.
*
Z matką chłopca umówił się kilka dni później. Liczył jeszcze na to, że film został spreparowany, że to tylko taki chory żart, a sam gdzieś wybył, bo nie mógł już usiedzieć w mieście. Łudził się, ale dobrze wiedział jak było.
Do mieszkania tym razem zapukał punktualnie. Już od wejścia mówił, że długo nie zostanie toteż podarował sobie kawkę i grzecznościowe zwroty.
- Pani syn popełnił samobójstwo.
Patrzyła na niego z niedowierzaniem. Wyglądała jakby oczekiwała, że zaraz dopowie 'żartowałem'. Wiedziała, że tak się nie stanie.
- Wiem też, co się stało. To nie jest ciekawa historia. - Powiedział to z miną tak kamienną, tak bladą i wytartą z jakichkolwiek złudzeń, że uwierzyła mu od razu. - Na pani życzenie zobowiązany jestem dostarczyć wszelkie zebrane materiały...
- Proszę tego nie robić. Mój syn miał 18 lat, kiedy umarł - kiedy popełnił samobójstwo - był dobrym chłopcem... dobrze rokującym... moim synem. I takim chcę go pamiętać.
*
O historii nikt się nie dowiedział. Nie mówiono o tym w telewizji, nie nagłośniono w żaden sposób, nie było ani jednej kopii nagrania, w szkole ludzie o tym milczeli, w sieci też było głucho. Pozostało tylko tych kilka osób, które dokładnie wiedziały, co się wydarzyło. Nie chciały jednak o tym mówić, ani z sobą, ani z innymi.
wtorek, 29 marca 2011
Pięć
Promienie słońca zdradziecko odbijały się od śniegu tak, że Pan Zielony Stoliczek musiał zmrużyć powieki by świat będący bolesną dla oczu plamą bieli nabrał jakichkolwiek konturów. Podwórze za domem było całkowicie zasypane, wiatr już ucichł, a jedynym słyszalnym dźwiękiem był śnieg wesoło trzeszczący pod butami. Pan Zielony Stoliczek bezskutecznie szukał wzrokiem Wilczykota. Nieznalawszy go, podniósł wyżej kołnierz płaszcza i pomaszerował w kierunku pobliskiej łąki. Gdy tam dotarł na miejsce ujrzał pole bitwy. Białe wojska Hanibala toczyły batalię z równie białymi wojskami rzymskimi nad rzeką Ticinius, a przynajmniej tak się mu wydawało. Pan Zielony Stoliczek spostrzegł Wilczykota lepiącego już czterdziestego dziewiątego leśnego słonia afrykańskiego. Czyli został mu już tylko jeden słoń afrykański i armia będzie ukończona. Pan Zielony Stoliczek nie wiedział dlaczego jego pupil uparł się lepić to wszystko w skali jeden do jednego, ale zastanawiało go, skąd Wilczykot wziął cały ten śnieg. Wzruszył ramionami i ruszył w kierunku domu.
Zawiasy wydały z siebie dźwięk wzbudzający strach nawet w sercach potępionych bestii piekielnych, ledwo utrzymując ciężar masywnych dębowych drzwi wejściowych. Pan Zielony Stoliczek nie był zwolennikiem takich banałów. Jednakże drzwi doskonale wypełniały swoją role. Nieliczne osoby odwiedzające Pana Zielonego Stoliczka w jego oazie emerytalnego spokoju słysząc pisk zawiasów otrzymywały prosty przekaz „Twoja obecność w tym domu jest tolerowana...do czasu”.
Po przestąpieniu progu Pan Zielony Stoliczek został przywitany powiewem ciepłego powietrza niosącego zapach przed chwilką zaparzonej herbaty. Skierował się do wielkiej szafy stojącej w rogu salonu. Szafa była wielka i stara. Wykonana z jakiegoś niezidentyfikowanego drewna, tak długo doświadczanego przez czas, że stało się całkowicie czarne. Podstawę i szczyt zdobiły nieokreślone ornamenty. Rzemieślnik – artysta musiał spędzić najwięcej czasu i sił na ozdobieniu drzwi. Drzeworyt umieszczony na nich przedstawiał jakąś zamierzchłą bitwę. Tu przewracał się koń, tam okuty w zbroje rycerz przebijał mieczem wielkości rosłego mężczyzny trzech chłopów naraz, jeszcze indziej jakiś król mężnie oddalony od niebezpieczeństw bitwy charyzmatycznym ruchem ręki wskazywał swoim rycerzom w którą stronę mają atakować.
Pan Zielony Stoliczek stanął przed szafą i przyjrzał się dobrze bitwie. Mógłby przysiąc, że ta grupa halabardników jeszcze wczoraj była po innej stronie konfliktu, a dwójka z najemników podrzynała sobie gardła – natomiast dziś robią sobie pamiątkowe zdjęcie najnowszym aparatem cyfrowym. Pan Zielony Stoliczek uważał, że to przed czym stoi nie jest szafą, a jakimś dziwnym, bardzo leniwym stworzeniem, któremu czasami po prostu się nudzi. Podejrzewał także, że szafa jest bez dna, bądź jest przejściem do innego wymiaru. Nie zastanawiał się jednak nad tym faktem nigdy zbyt długo. Za długie, niepotrzebne przemyślenia nad nieważnymi aspektami rzeczywistości prowadzą do filozofii. A filozofia prowadzi do – w najlepszym przypadku – przeziębień*, - w najgorszym – do utraty życia**.
Pan Zielony Stoliczek uprzejmie zapukał w drzwi szafy. Po chwili uchyliły się one z donośnym piskiem***, a z nieprzeniknionego mroku wyłoniła się czaszka. Była doskonale wybielona przez czas. W lewym oczodole mały pajączek o imieniu Jerzy uplótł sobie pajęczynę. Czaszka była umocowana na tak samo białym szkielecie. Na żebrach, w równych rzędach, przymocowane były niezliczone ordery. Czaszka przemówiła spokojnym basowym głosem****:
W czym mogę ci pomóc młodzieńcze?
Dzień dobry hrabio. Chciałem podziękować za zaparzenie herbaty. Ten ziąb potrafi wejść w kości – odparł Pan Zielony Stoliczek.
Nie musisz mi tego dwa razy powtarzać. - szkielet hrabia odparł uśmiechając się***** - A teraz wracam do swojej lektury.
Kiedy drzwi do szafy zamknęły się Pan Zielony Stoliczek, skierował się w swojego kącika czytelniczego. Znajdowała się tam stojąca lampa z żółtym abażurem, nieduży stoliczek mieszczący dokładnie : książkę ( sztuk jeden), imbryczek (sztuk jeden), filiżanka (sztuk jeden) oraz mały talerzyk (sztuk jeden) z herbatnikami (sztuk – to zależy od humoru). No i jeszcze fotel.
W przeciwieństwie do większości przedmiotów w domu Pana Zielonego Stoliczka fotel był całkiem nowy. Pan Zielony Stoliczek nie przepadał za nowymi rzeczami i kupował je jedynie będąc przyparty do muru. Uważał, że przedmioty nowe nie posiadają jeszcze swojej specyficznej nieożywionej duszy, oraz niezbędnego zawodowego doświadczenia, w byciu, no... sobą, ale w sposób niezwykle efektywny i czasami efektowny.
Kilka tygodni temu jego stary fotel uległ małemu wypadkowi. To zupełnie inna historia, ale wypadało by napomknąć iż brały w niej udział dwie makrele, rozrusznik samochodowy, dwa skrzydła od boeinga 707, tablica korkowa oraz reprezentacja Harvardu w rugby. No i oczywiście Wilczykot. Tak czy inaczej, fotel nie nadawał się już do niczego i potrzeba było kupić nowy.
Dzień zakupu nie rozpoczął się dobrze dla Pana Zielonego Stoliczka. W nocy zaczął padać śnieg i choć okolica wyglądała przepięknie otulona białym puchem, to by dotrzeć do najbliższej ścieżki trzeba się solidnie napracować łopatą. Pan Zielony Stoliczek z ciężkim sercem zabrał się za odśnieżanie przejścia. Po trzydziestu minutach energicznego machania łopatą i 5 metrach odśnieżonej ścieżki miał już tego dość. Rozejrzał się na boki czy przypadkiem nie ma świadków. Złożył dłoń w czeski znak ognia.
Po kolejnych trzydziestu minutach zdołał ugasić wszystkie małe pożary. Ścieżka była wolna.
Pan Zielony Stoliczek nienawidził chodzić po sklepach w poszukiwaniu przedmiotu, o którym się jeszcze nic nie wiedziało. Wydawało się, że każdy sklep posiada dokładnie taki sam asortyment. A same meble przypominały mu raczej origami zrobione przez megalomana z marnym gustem do kolorów. Na pytanie obsługi gdzie znajdzie fotele, zawsze był kierowany do kilku siedzisk komputerowych zupełnie nie spełniających jego potrzeb. Bez entuzjazmu zwiedzał kolejne sklepy nie wynosząc z nich nic więcej ponad zdegustowanie. Na rogu jednego z kolejnego wielu takich samych sklepów Pana Zielonego Stoliczka przywitał Pan Jarek.
Pan Jarek nie był po protu sprzedawcą. On był TYM Sprzedawcą. Gdyby spryt, wygadanie oraz konsumpcjonizm i komercjalizm urządziły by sobie bardzo dziwną i metaforyczna orgię, to jej efektem były by dwie rzeczy: tak zwany Amerykański Sen oraz Pan Jarek. Pan Jarek urodził się czternastego kwietnia 1976 Anno Domini. Jego ojciec miał na imię Grzegorz, matka Anna. Wywodził się z niezbyt zamożnej rodziny zamieszkującej peryferia niewielkiego miasta. Pan Jarek powiedział swoje pierwsze słowo w wieku sześciu miesięcy. Brzmiało ono „cztery”******. Pan Jarek swojej pierwszej transakcji dokonał gdy miał osiemnaście miesięcy. Wymienił się ze swoim ojcem – dwa złączone klocki lego za czekoladową polewę z murzynka – klocki i tak odzyskał po chwili. W wieku 6 lat, w przedszkolu, zorganizował wolny rynek wymiany towarów ekskluzywnych*******. Od tego czasu kariera Pana Jarka zaczęła rozwijać w zastraszającym tempie. W czasach szkolnych należał on do każdej organizacji, która gdzieś w swoim statucie miała wzmiankę o zbieraniu funduszy przez sprzedaż dóbr. Gdy skończył techniku i świat stanął otworem jego talent został zauważony przez speców od marketingu. Zaproponowali mu ciepłą posadę konsultanta z dala od zwyczajnej gawiedzi, a suma którą miał zarabiać była fenomenalna, biorąc poprawkę na standardy tamtych czasów. Pan Jarek nie był jednak zadowolony. Nic tak go nie uszczęśliwiało jak własnoręczne umaglowanie klienta do zakupu. Czasami nawet sprzedawał ludziom to czego naprawdę potrzebowali. Pan Jarek nie był zbyt religijnym, ani moralnym człowiekiem. A potem, pewnego dnia spotkał Pana Zielonego Stoliczka.
Pan Zielony Stoliczek zatonął w potoku, nie – rzece, nie – w oceanie słów wylewających się ust Pana Jarka. Przez piętnaście minut spędzone w sklepie zdążył jedynie powiedzieć:
1)„Wątpię abyśmy zostali przyjaciółmi”,
2)„Nie jestem przekonany”,
3)„To ile płace?”,
4) „Do widzenia”.
Pan Jarek przywitał Pana Zielonego Stoliczka słowami, „ O! Kiedy pana zobaczyłem od razu wiedziałem, że zostaniemy przyjaciółmi”. Na co otrzymał odpowiedz 1). Dziesięć metrów i dziewięć setek słów dalej Pan Zielony Stoliczek przyglądał się ogromnemu fotelowi, obitemu w czarną jak noc skórę. Gdy Pan Jarek praktycznie pchnął Pana Zielonego Stoliczka na fotel, ten zapadł się o piętnaście centymetrów zostając uwięzionym w mrocznym więzieniu komfortu. Wtedy padło 2). Pan Jarek wiedział jak temu zaradzić – pociągnął dźwignie z prawego boku fotela. Pan Zielony Stoliczek na początku był przerażony transformacją fotela. Lecz później zapytał tylko 3), wydostał się z fotela i dopełniwszy formalności wyszedł rzucając za siebie 4).
Na zewnątrz Pan Zielony Stoliczek wyciągnął z kieszeni kawałek sznurka i wykonał krótki rytuał północy, by sprawdzić czy nikt nie rzucił na niego zaklęcia dominacji. Zadziwiony brakiem jakiejkolwiek wibracji na sznurku, nadal lekko oszołomiony skierował się powolnym krokiem w stronę dworca autobusowego.
Pan Jarek był po prostu żywiołem z którym nie da się walczyć. A świat powinien się cieszyć , że nie ma ambicji politycznych.
Gdy fotel został dostarczony i ustawiony w pokoju Pan Zielony Stoliczek czuł, że czegoś mu brakuje. Spędził kolejny dzień na przeczesywaniu poddasza aż znalazł postrzępiony, prawie wyblakły koc, który był za wiele razy bankietem dla moli. Po zarzuceniu go na fotem, ten okazał się znacznie bardziej przystępny.
Ale wracając do opowieści. Pan Zielony Stoliczek przypatrzył się jeszcze raz swojemu kącikowi. Nadszedł czas aby troszkę poczytać
=================================================================
* wyskoczyć z wanny i biegać po ulicach krzycząc w tym czasie eureka to doskonały sposób na katar, ból gardła oraz wszelakie zapalenia.(przepraszam za ten banał, jest mi wstyd, ale musiałem to tu wstawić).
** kiedyś reagowano znacznie bardziej alergicznie na ludzi, którzy wygłaszając wśród tłumu pospólstwa swoje rozważania nad nierównością społeczną oraz potrzebą zrównania poziomu życia klasy robotniczej z klasami wyższymi.
*** łączna nota sędziów za pisk: 9.59, drzwi wejściowe otrzymały jednak 9.72 i obroniły tytuł mistrzowski.
**** nie wiem jak to możliwe że przemówiła niskim basowym głosem, nie pytajcie mnie o to. Ale o fakt ruszającego się szkieletu już nie przyszło wam do głowy aby zapytać?
***** jakby miał inny wybór (Aaaa!!! nie da się nic śmiesznego napisać o szkieletach, czego nie napisałby już T.P., to jakaś paranoja!).
****** było to w czasie grania z mamą w grę „Dam ci buziaki”. Jego mama gdy kończyła grę powiedziała „Dobra jeszcze dwa buziaki i koniec” na co Pan Jarek odpowiedział „cztery”.
******* to znaczy łyżeczki ze znaczkiem koperty na uchwycie i leżaki z plakietką z kolorową piłką plażową.
sobota, 26 marca 2011
0x01 - Cyb3rpUnk
Strzał. Grzmot. Trup. Jeden, drugi...
Potem wszystkie dyski twarde do torby i wycofujemy się. Proste!
Broń przygotowana? Dobrze.
Nie wbiegamy na trzy, syncho odbywa się na zasadzie postępów.
Pierwszy idzie Vitt z granatnikiem.
Wóz zahamował z piskiem. Skrzydła tylnich drzwi otworzyły się i wybiegły 4 osoby. Ciężkie, wzmacniane stalą buty zadudniły na chodniku. Jeden z czwórki, ten o blond włosach nastroszonych wysoko na kogucika, przyklęknął na kolanie i oddał strzał z granatnika. Pocisk wpadł przez przeszklone drzwi do budynku. szyba się posypała. Sekunda, dwie, trzy. Grzmot, huk i dym.
Granatnik rzucony wpada do furgonetki, ekipa wpada do budynku.
Potem hałas, ruszamy do przodu.
Nawet nie patrzymy kto kim jest tylko strzelamy.
Padają strzały. Ktoś przeciągnął serią po suficie, inny ktoś po marmurowych płytach posadzki. Giną pierwsi nieszczęśnicy. Niewinni kończą żywot. Scybernetyzowana ochrona nie pozostaje dłużna, strzelają na oślep. Giną kolejni Boga duchu winne owieczki.
Pamiętajcie. W ochronie mają cyborgi i inne - za przeproszeniem, Saro - dziwactwa. Nie martwcie się.
Tutaj z kabiny rozpracowujemy ich sieciowe Id.
Wszystko o czym musicie pamietać to nie wchodzić w ich linię strzału.
Dalej jak zwykle. Prosto po klucze i dyski. Nie gadamy nic, tylko strzały.
Tym razem precyzyjne. Jeden strzał - jedna śmierć.
Prostsze niż się myśli, wręcz nudne, rutyna.
Jedyna dziewczyna w zespole doskakuje do terminala. Na prędce łamie jakieś banalne hasła i wyłącza zabezpieczenia. Reszta zwinnie, sprawnie przedostaje się do pomieszczeń bazodanowych. Androtechnicy czuwający nad systemem szybko zostają zlikwidowani. Ciemnoskóry dobrze zbudowany facet, wyciąga zza pasa krótki pistolet i powoli, strzał po strzale eliminuje zbędne im jednostki. Sztuczne ciała jeszcze drgają.
Zbieracie tylko najważniejsze informacje: klucze dostępowe, dyski macierzowe oraz bazy personalne.
Żadnych "socjalów" ani "rządówek". "Państwowych" i tak tu nie mają.
Wycofujcie się szybko. Nie będziemy na was czekać, odjeżdżamy zaraz jak wejdziecie do budynku.
Dyski twarde, płytki krzemowe oraz karty-klucze lądowały w plecaku. Wszystko przemyślane, bez zbędnej rozróby i z należytą ostrożnością. Tylko wybrane informacje. Pozostaje odwrót. Kurz jeszcze nie opadł, uliczny tłum nie zdążył jeszcze się zebrać, martwe ciała jeszcze się nie wykrwawiły. W budynku było zupełnie cicho. Znów tylko tętent buciorów, chrupiące szkło pod podeszwami i słoneczne światło bijące prosto w oczy.
Przez ulicę, wprost do pierwszej bocznej uliczki, przebiegła, niezważając na przypadkowych przechodniów czwórka uzbrojonych postaci. Biegła jak szalona, trącała i przewracała ludzi, rozbiegała się aż pod samochody w zupełnym chaosie. Potem zniknęła za zakrętem. Najsilniejszy, czarnoskóry męźczyzna o grubych gęstych dredach, podniósł pokrywę kanalizacyjną, zaraz trójka jego kompanów wpadła na andegrand, on za nimi, zasuwając pokrywę. Zniknęli, przepadli.
środa, 26 stycznia 2011
#99
Nie jest to dźwięk tłuczonego szkła, ani pisk opon. To nie łopot pustego portfela na wietrze. W moim wypadku to głos zdrowego rozsądku.
Znam ból zaprzepaszczonych marzeń z win osoby trzeciej, czwartek, z winy tłumu. Ma się on nijak do dzisiejszego bólu, gdy uświadomiłam sobie, że muszę chwycić nożyczki i wykonać aborcję niewykrystalizowanych marzeń. Marzenie zadźgane w zarodku, zanim opuściło macicę umysłu.
Nie mam wyboru. Tak nakazuje zdrowy rozsądek.
poniedziałek, 17 stycznia 2011
Uliczka
- Złoooooto! - dało się słyszeć z góry. Ci którzy podnieśli głowę zauważyli jedynie szybko zbliżający się obiekt w kształcie krasnoluda na tle nieba. Wylądował rozchlapując juchę i rozgniatając dwie czaszki na wszystkie strony.
- Na pohybel skur#^@!nom! - krzyknął, rozpoczynając młynek z toporem w ręku, przekształcając bitwę w chaos naznaczony piętnem barowej rozróby...