wtorek, 23 listopada 2010

Trzy

Opowiadanie pod tytułem: Bose stopy.

Od rana na horyzoncie gromadziły się ciemne chmury. Nawet najwięksi optymiści porzucili już swoje „na pewno przejdzie bokiem” i zaczęli mantrę „ umiem przyrządzać kakao idealne na taką pogodę”. Lecz obietnica doszczętnego przemoczenia była jeszcze daleko, a tym czasem nieliczne, ciepłe promienie słoneczne leniwie ogrzewały świat przygotowujący się do późnej i najprawdopodobniej długiej zi…

(Szlag! To nie to!)



Opowiadanie pod tytułem: Liść – czyli droga na wschód.
W samym środku pola stało drzewo. Nie było wysokie i rozłożyste. Nie było silne i proste. Było przygarbione. Część konarów była spalona. Tak jak i jedna strona pnia. Ocalałe z pożogi konary, zamiast piąć się do niebios sięgały ku ziemi. Te które nie miały tyle szczęścia, skierowane były ku niebiosom, jakby oczekując na wyjaśnienia od sił wyższych dlaczego zginęły w taki okropny sposób. Z daleka drzewo przypominało starca podpierającego się na lasce, który w swoim życiu doświadczył już wszystkich okropności świata, a teraz z nie zachwianym spokojem oczekującego na to, co przyniesie przyszłość. Liście zrzuciło już bardzo dawno. W miejscach nie tkniętych przez ogień kora miała barwę tak brązową, że prawie nie różniła się od czerni spalonego drewna.
Stało w tym miejscu praktycznie od zawsze. Gdy żołądź z którego wrosło upadał na glebę, okoliczne lasy nawet nie wiedziały o istnieniu istot zwanych ludźmi. Drzewo urosło i słuchało jak szumią inne drzewa. Wsłuchiwało się w jedyną opowieść, którą znał jego gatunek. Nieustającą opowieść tym jak powstał świat, o cudownym sposobie jak zaczął rosnąć i jak rośnie do teraz. Delektował się uczuciami i myślami jego braci i sióstr wnikających w niego przez korzenie wraz z życiodajnymi sokami.

Potem zjawili się ludzie.

Niczym szarańcze - ze swoimi toporami i piłami, wycinali i wywozili po kolei każdego pobratymca, a tych których nie dało się łatwo ściąć – palili, używając kawałków truchła jego braci i sióstr jako podpałki. Po jego rodzinie zostały jedynie osmolone, kruche pienie, rozpadające się nawet od najlżejszego muśnięcia wiatru. Drzewo tylko stało i przyglądało się tym okrucieństwom. Fizycznie dzieląc ból umierającego w około lasu. Wydawało by się, że nie miało innego wyboru. Wtedy właśnie coś w nim pękło*. Zrzuciło wszystkie liście, kora pociemniała, pochyliło się ku ziemi.
Grupy ludzi, pojawiające się aby wyciąć to drzewo, zawsze wracały poobijane do domów, doświadczając dziwnych serii wypadków. Jednak nigdy nikt nie zginął. W końcu postanowiono spalić drzewo by pozbyć się problemu. Gdy płomienie powoli lizać pień, a soki zaczęły wrzeć kanalikach, drzewo zapragnęło śmierci tych dziwnych niszczycielskich istot. Na trzech najbliżej stojących drwali spadł ciężki konar zajęty już ogniem. Pozostali ludzie nie byli w stanie wyciągnąć ich spod płonącego drewna, ani ugasić płomieni. Mniej odważni uciekli. Ci wytrwalsi zostali do końca, aby w ostatnim momencie, skrócić cierpienia swoich towarzyszy.
Tymczasem drzewo oszalałe z bólu paliło się już w połowie. W przeciwieństwie do powszechnej opinii drzewa myślą bardzo szybko**. I w przeciwieństwie do ludzi, nie są w stanie nie myśleć o tym co się właśnie dzieje. Pomimo czerwonej mgły niewyobrażalnego bólu, myśli drzewa pędziły z prędkością światła oddalając się coraz dalej i dalej od rodzimej płaszczyzny egzystencji, aż do momentu całkowitego oderwania od rzeczywistości. Wpływając na ciemne przestrzenie nieskończonej pustki drzewo wyczuło istotę której wola przenikała wszystko co istnieje i nie istnieje, wypełniając sobą pustkę i tworząc rzeczywistość.

Potem nadeszła ulga.

Drzewo nie było religijne*** i bardzo zdziwiło się gdy sygnałem powrotu do zmysłów była pierwsza kropla deszczu, uderzająca w jeden z jego nie zajętych jeszcze ogniem konarów. A potem rozpoczęła się ulewa, o której opowiadano latami****.
Ludzie odeszli na pewien czas. Kiedy wrócili bali się, bo jak niosły wieści, drzewo jest nawiedzone przez demony i zabija każdego kto się do niego zbliży. Z czasem wieści zmieniły się w plotki, plotki w opowieści, a opowieści w legendy. Ludzie przestali się bać, ale nigdy nie znalazł się drwal, który ośmieliłby się ściąć wiekowe drzewo. Ziemie w około drzewa zaorano. Obsiano. Zebrano plony. Niezliczoną ilość razy. A drzewo jedynie stało i myślało o niesko…

(Cholera! Znowu nie ta rolka. Ej! Nie rzucaj mnie prażoną kukurydzą! Przestań! Ok. Jeszcze jedna próba.)



Opowiadanie pod tytułem: Przygoda niebieskiego ptaszka.
„Złota polska” jesień ustępowała powoli „mokrej i zimnej” jesieni. Spokojną, małą wioskę pośrodku kraju grzały jeszcze ciepłe promienie słoneczne, lecz coraz częściej wiejące zimowe wiatry wypominały jej zaspanym mieszkańcom o niedalekiej konieczności wyciągnięcia kożuchów z szafy.
Na skraju wioski, pod lasem, stała mała chatka. Już dawno minęły czasy świetności konstrukcji. Bielone niegdyś wapnem ściany już dawno poszarzały. Strzecha dachu, powystrzępiana i w niektórych miejscach przerzedzona na szczęście wciąż doskonale chroniła przed deszczem i śniegiem.
W domku mieszkała niezwykle stara kobieta. Jej mąż przed wojnami był wioskowym szewcem, dlatego nazywano ją Panią Szewcową. Nikt już nie pamiętał jak naprawdę się nazywała, ani ile miała lat. Była akuszerką, lecz od dawna nie praktykowała już swojego fachu. Jej miejsce zajął szpital, w niedalekim miasteczku. Ludzie omijali domek Pani Szewcowej kiedy tylko mogli i jedynie najstarsze osoby w wiosce pamiętały, że to ona przyjmowała zarówno ich, jak i ich dzieci na ten świat. Ze względu na to nalegały na młodsze pokolenia o zapewnianie najpotrzebniejszych rzeczy Pani Szewcowej, która z rozpaczy po stracie męża, lub ze świadomości utracenia celu w życiu, powoli odsuwała się od społeczności wioski. Aż do całkowitego osamotnienia, co bywa często progiem utraty zmysłów.
Pomiędzy strzechą a jedną z belek tworzących podpory dachu znajdowało się miejsce osłonięte od wiatru, mrozu i deszczu. To miejsce na gniazdo wybrał sobie niebieski ptaszek.

Wstawał dzień.

- Ćwir, ćwir. To będzie piękny dzień – zaćwierkał ptaszek przefruwając ze swojego gniazda na słup linii telefonicznej. – Ćwir, ćwir. Czas rozprostować skrzydełka!
Nastroszył swoje piórka i zerwał się do lotu. Przeleciał nad lasem, który przybrał wszystkie odcienie czerwieni i złota*****. Przeleciał nad ogołoconymi już ze zbiorów polami, nad szkółką leśna i niedużym jeziorkiem. Przy jeziorku zmienił nieznacznie kurs i poleciał wzdłuż, starej, zniszczonej wyasfaltowanej drogi, prowadzącej na przeciwny skraj lasu.
Na końcu drogi stał dworek. Starannie utrzymany z dużym podwórzem na tyłach. Ze spadzistego dachu wyłożonego brązowymi dachówkami sterczały dwa białe kominy z których leniwo wydobywał się siwy dym. Po obu stronach dachu znajdowało się po dwie pary okien, każde zasłonięte czarnym materiałem. Jedno z nich, od strony podwórza, było otwarte. Białe ściany domku ze zdobionymi kremowymi ramami okien wyglądały na niedawno remontowane. Drzwi do domu znajdowały się na sporej, drewnianej werandzie, pomalowanej na brązowo, z pasującym do całego widoku spadzistym daszkiem.
Niebieski ptaszek zaćwierkał.

- Ćwir, ćwir. Zmęczyło mnie to latanie. Zatrzymam się w tym domku. – Podleciał do otwartego okna na poddaszu i wylądował.

Podwórze było uprzątnięte. Znajdowała się tam jedna duża drewniana szopa i jedna mniejsza wymurowana z czerwonej cegły. W pewnej odległości od nich stała dokładnie uszczelniona przed zimnym wiatrem szklarnia . Liście zostały staranne zgrabione w jedno miejsce obok kompostownika. Za prowizorycznym płotkiem znajdowały się grządki przygotowane już na przetrwanie zimy. Po środku podwórza stało coś co zaciekawiło niebieskiego ptaszka. Była to dokładna replika rzeźby Apolla Belwederskiego****** wykonana z liści. Już chciał lecieć do rzeźby i przyjrzeć się jej z bliska, gdy coś poruszyło się w mroku otwartego. Zaintrygowany i pełen nadziei niebieski ptaszek, w kilku podskokach zbliżył się do okna.

- Witaj. Ćwir, ćwir. Wybrałem się na krótki przelot. Ćwir, ćwir. Zmęczyłem się i postanowiłem odpocząć na tym dachu. Ćwir, ćwir. I zobaczyłem tą piękną rzecz. Musisz posiadać wielki talent, jeśli potrafisz tak pięknie układać liście. Ćwir, ćwir. Oh, mam nadzieje, że zostaniemy przyjaciółmi.

W mroku zapaliły się dwa punkty. Były to oczy przypominające trochę oczy kota, a trochę wilka i zawierające obietnice nieprzyjemnych rzeczy, które zdarzą się osobie na które patrzą *******.

- Ćwir, ćwir. Zostaniemy przyjaciółmi. Prawda?! – Zapytał z nadzieją, nieświadomy niebieski ptaszek.

Do zielonych oczu dołączyły dwa rzędy białych, ostrych jak brzytwy zębów, ułożonych w zawadiacki uśmiech kota z Cheshire i powolny, długi basowy pomruk.

- Prawda? Ćwir, ćw…


Chwyt. Kęs. Bek.

Ostatni lot niebieskiego ptaszka


=============================
* metaforycznie.
** to liście je tak spowalniają. Każdy geniusz myślałby wolniej gdy na głowie – i to dosłownie - przez 24 godziny na dobę miał kilka tysięcy dzieciaków.
*** tak, tak. Bywają drzewa religijne. A nawet całe lasy. Każdy przecież w swoim życiu słyszał o jakimś świętym gaju, nawet jeśli miałby to być tylko HollyWood.
**** w jakiejś innej części świata, jakiś oszołom właśnie ładował ostatnią parę zwierząt na wielka łódź i zastanawiał się który z jego pomocników zaprojektował statek tak, że wilki zajmują miejsce obok owiec. Ale to zupełnie inna historia…
***** #FF0000 i #FFD700.
****** oczywiście niebieski ptaszek nie wiedział, że to Apollo Belwederski. Przecież był ptakiem. Opamiętajcie się. Phi…
******* można powiedzieć, że to typowe kocie oczy.

poniedziałek, 15 listopada 2010

Dwa

Witajcie drodzy nieczytelnicy!

Zadziwiające jest jak trudno czasami zacząć.

Usiadły kiedyś wielkie umysły tego świata do jednego stołu– metaforycznie. Każdy z umysłów przedstawił swoją prawdę o świecie i wszechświecie – metaforycznie. Każdy z nich się mylił i każdy z nich miał racje – dosłownie. Rozpętała się kłótnia o to wszystko co równocześnie istnieć ze sobą nie może – metaforycznie. I postanowiono utworzyć teorię, która pozwoli wszystkim innym koegzystować – dosłownie*. I nazwali ją szumnie „ Teorią wszystkiego”**.

Czary mary.

Jak na razie najlepszą teorią wszystkiego jaką udało nam się wymyśleć jest M-teoria. Ale jest ona błędna. I jest poprawna. A raczej nie wiadomo czy jest błędna, wiec tymczasowo można przyjąć, że jest prawdziwa. Inaczej - jest na tyle nie określona, że może być prawdziwa. To tak troszeczkę jak z tym kotem, pudełkiem i trucizną. Tylko że zamiast zirytowanego kota mamy kilku podnieconych i biegających sobie w kółko naukowców. Załóżmy jednak, że m-teoria jest prawdziwa, a przynajmniej wystarczająco prawdziwa.

Pokrótce. Mamy trzy wymiary przestrzenne. To dość łatwe. Potem jest wymiar, który z braku lepszego określenia nazywamy czasem. W tym wymiarze z ludzi robią się te dziwaczne stonogi. Ale to nadal nudy. Następnie mamy jeszcze sześć wymiarów. I tu zaczynają się rzeczy ciekawe. Uprzedzę pytanie. Te wymiary są tak małe, że nie jesteśmy ich w stanie obserwować, ale jak to bywa w fizyce, ktoś wyliczył jak bardzo ich nie widzimy.

Wymiary od 5 do 10 mają rozmiar:

0,00000000000000000000000000000000001 metra -> (10-­35 m)

To tak jakbyśmy wzięli dziesięciocentymetrową linijkę i podzielili ją na tysiąc części. A potem jeden z tych kawałków jeszcze raz, ale milion części. A potem jeszcze raz na milion. I jeszcze raz. I jeszcze raz. I chociaż, można w to nie uwierzyć, nie był to opis rozmiaru emerytury dla naszego pokolenia.

Dziękujemy panie Planck.

Ponadto jest jeszcze szesnaście wymiarów, ale nie musi ich być. Albo nie ma tych szesnastu wymiarów, ale przydałoby się gdyby były. Albo są i bardzo dobrze. Albo nie ma i nikogo to nie obchodzi. Zresztą nie zadawajcie pytań tylko idźcie odrobić lekcje.

Wypadało by jeszcze napomknąć, że w dziesiątym wymiarze znajdują się pary superstrun: jedna zrobiona ze zwyczajnej materii druga z ciemnej materii. I wibrują one sobie tworząc rzeczywistość i nierzeczywistość, w każdej możliwej w wariacji i wersji .

Uff. Tyle pogmatwanej (przez nieautora) teorii na temat m-teorii.

Konkluzją tego wywodu jest fakt, że cokolwiek sobie wymyślimy – ba, nawet cokolwiek sobie nie wymyślimy, jako ludzkość – gdzieś istnieje. W innej wersji wszechświata. Jest tworem innej wibracji w którą wejdzie superstruna. Wyobraźmy sobie np. wszechświat w którym ludzie uwielbiają jeść kalafior. Wiem, przerażająca wizja, ale ten wszechświat istnienie i ma się dobrze***. Posuwając się dalej dochodzimy do wszechświatów gdzie nie ma grawitacji. Albo do sytuacji gdzie nie powstał w ogóle wszechświat.

A więc…

…to inny wszechświat. Chociaż osoby podobne. Tam miały te przygodny, ale nie zostały zabite. Tam wszystko potoczyło się inaczej. A może to ten wszechświat, a to co zostało opisane wcześniej, a nie opublikowane działo się gdzieś indziej.

Ale czy to ważne?




PS. Przedstawione wyżej świętokradztwo****, jest tylko i wyłącznie moją interpretacją i do tego z przymrużeniem oka. Wątpię, że w szkole będą was, moi drodzy nieczytelnicy, o to pytać. Ale wasz nauczyciel od fizyki może być zdziwiony informacjami zamieszczonymi w tym tekście. Nie mniej, sama m-teoria i zagadnienia pokrewne są piekielnie ciekawe, tak wiec polecam dogłębniejsze zapoznanie się z tematem. Kot, pudełko i trucizna to oczywiście nawiązanie do eksperymentu Pana Schrodingera, ale to przecież wiedzieliście.



Czkafka

====================================================

* chociaż w dużej mierze także metaforycznie.

** klasyfikacja umysłu ścisłego: romantyk, nie potrafi wymyślać dobrych nazw, potrafi dodać jeden do jednego bez patrzenia na palce (chociaż akurat „teoria wszystkiego” to dobra nazwa).

*** czego najprawdopodobniej nie można powiedzieć o jego mieszkańcach.

***** moja interpretacja teorii, a nie brak talentu i umiejętności pisarskich.


Linki:

http://pl.wikipedia.org/wiki/Kot_Schr%C3%B6dingera - Kot Schrodingera

http://pl.wikipedia.org/wiki/M-teoria - M-teoria


Jeden

Witajcie nieczytelnicy!

Rozważmy sytuację w której za „serio” podchodzisz do swojego hobby. Gdy zaczynasz na poważnie myśleć o czymś, co z założenia miało być niepoważna rozrywką, zabawą, wygłupem. W takiej sytuacji tracisz przede wszystkim chęć i radość z tego co robisz. W następnej zaczynasz czuć niechęć do tego. A kończy się to nawet skrajną, yyy, niechęcią – z braku lepszego słowa w moim glowosłowniku*.

Łatwo się domyśleć, że to stało się z tym nieautorem.

Kiedyś prowadziłem pseudobloga, na łamach którego umieszczałem jeden z pierwszych owoców mojego kunsztu literackiego**, mianowicie Projekt: Pan Zielony Stoliczek i Wilczykot. Na łamach blogu pojawiła się pierwsza seria, z braku laku nazwana szumnie Serią Pierwszą. Miała jakiś tam odzew( mogłbym napisać, że nie był on dla mnie ważny, ale bym skłamał, wiec..)ale był on dla mnie nieważny ***. Samo pisanie było przyjemnością.

I tak przechodzimy do meritum, bo sam już zaczynam przysypiać przy tej łapiącej za serce opowieści o chłopcu który zatracił samego siebie w drodze do sukcesu. Wracam do tamtej formy pisania. To znaczy: bez przejmowania się formą, interpunkcją, ortografią i tym czy teks jest zrozumiały, składny i logiczny.

Piszę, zamieszczam. Bez poprawek i przemyśleń. I tak Pratchettem nie zostanę****.

A ponadto… fajnie jest śnieżyć ***************** .


Czkafka


===================================================

* albo lenistwa, a najprawdopodobniej dowolnej mieszanki tych dwóch składników.

** mam nadzieje, że to oczko puszczone w stronę nieczytelników, zostanie dostrzeżone.

*** tak tak, właśnie napisałem, że to co moi wcześniejsi czytelnicy pisali było dla mnie nieważne, ale spokojnie, z wami będzie inaczej, was będę szanować i przejmować się waszym zdaniem.

**** bo nie chce mi się uczyć tego ich śmiesznego akcentu.