W zniszczonym doszczętnie mieście Igro, stolicy państwa i całego kontynentu, gdzie nie dogasły jeszcze stropy zwalonych wież i warsztatów fachmistrzów, trwały już prace porządkowe. Zjednoczone, jak nigdy dotąd, dzikie z natury gatunki współpracowały - jedne podporządkowując się drugim. Woziły, przenosiły, ratowały, leczyły, zabijały, broniły. Dzieliły się pokarmem i szatą. Żadne, nawet najokrutniejsze do tej pory zwierzę nie myślało o złości, o krzywym spojrzeniu, o marszceniu czoła w gniewie. Było tyle do zrobienia.
Gruzy, brud i masy martwych ciał. Nie został kamień na kamieniu, już nie można odnaleźć starych ścieżek... nawet nie miałyby gdzie poprowadzić. Nikt nie rozpacza, rodziny, ba! całe gildie ginęły jakby i dosłownie pod jednym dachem.
"[...] I przybędzie ten, którego się obawiacie najbardziej. Zniszczy wszystko, zrujnuje wasze domy, wypleni życie, dzieci nie oszczędzi i pokarm zabierze [...] On nie daje nadzieji, nie niesie śmierci, a z wojny sobie kpi. Ciemne jego skrzydła, płomienne oplotą całość, w pełni [...]"
A teraz, po wszystkim, jakby nikt nic nie pamiętał. Jak gdyby każdy z nocy zbudził się w piekle. Przebudził i wstał. Zakasał rękawy i chwycił narzędzia.
Żadne ustroje, ni słowa o przywódcach, żadnego planowania. Całe miasto, każde z miast i wiosek jakby nowy organizm. Puls miast, dogorywającego, oplecionego pożogą. Dogasa. Szary dym z popalonych, zwęglonych, czarnych desek unosi się do góry. Wkoło gwar prac, stuk młotów na popękanych kowadłach, co chwila zwalone bramy południa przekraczają wozy z drewnem, ziołami i resztą ocalałych przedmiotów. Rąk do pracy nie brakuje, jakby było ich w sam raz, nikt się nie krząta, każdy odnalazł sobie zajęcie odpowiednie nabytym umiejętnościom.
Frakcja staje na 4 nogi. Wywózka, przemiał, reorganizacja, budowa - kontynent Ilak kipi życiem jak nigdy dotąd. Szybko powstały drogi na Rozstaje, przerzucono mosty przez urwiska, osadzono mężczyzn i kobiety w nowopowstających osadach.
Tylko pejzaż się zmienił. Zdecydowanie nie są to już te wielkie zielone górzyste pastwiska i sawanny, i ptactwa na niebie jakby mniej...
Nawet trudno powiedzieć jaką mamy teraz porę roku, świat zastygł. Nikt nie myśli przerywać odbudowy, nikt chyba nie myśli się zastanawiać, który to już dzień pracy. Pracują do upadłego. Niektórzy jakby pewni swojego rychłego końca dają z siebie wszystko i więcej byle móc z czystym sumieniem polec w tej spękanej ziemi.
Zbliżała się noc, niebo zachodziło ciemniejącym różem. Wiatr lekko zawiewał chmury od wschodu. Na dole trwała istna gorączka, jakby każdy gwóźdź, każda deska lada moment miały wylądować na swoim miejscu, kończąc dzisiejszą zmianę.
Z wolna, drobne, leciutkie płatki śniegu opadały na ziemię. Najpierw kilka, któreś spadły komuś na głowę (nawet ich nie poczuł), komuś innemu na twarz. Płatków przybywało, ulice szybko przykryły się bielą. Śnieg w dotknięciu lżejszym od dmuchnięcia odejmował narzędzia od rąk; mroził, zatrzymywał jednak w miejscu niczym Lodowy Król. Wkrótce wszyscy stanęli, padało już pięknie, białe chłodne gwiazdki zdobiły całe sklepienie nieba.
- I raz, i raz! - dało się dosłyszeć pokrzykiwanie kilku z Orków. - Dalej! Jeszcze raz, ostatni!
Właśnie stawiali przeogromne drzewo, rozłożyste, pełne, żywe! Aż dziw, że ostało się takie po tej katastrofie. Teraz, na symbol zwycięstwa, życia i narodzin, rozświetliło plac pełen starszych, zwierzyny i młodzieży.
Subskrybuj:
Komentarze do posta (Atom)
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz